Jestem profesjonalnym skysurferem. W wieku 50 lat podjąłem się swojego najodważniejszego wyczynu.

Kiedy zadzwoniłem do Jerry'ego Loftisa, jedynego faceta w Ameryce, który uczył skysurfingu, powiedział, że potrzebuję 500 skoków, żeby się z nim przeszkolić. Miałem ich może osiemdziesiąt. „Oczywiście” – skłamałem. „Zrobiłem to”. Powiedział, że muszę być utalentowanym latawcem na siedząco . „Och, zdecydowanie potrafię” – skłamałem ponownie, po czym poszedłem sprawdzić, co to jest latanie na siedząco.
Skoki spadochronowe nie są dziedziną, w której warto uzupełniać CV, ale dla mnie okazały się nadprzyrodzoną intuicją. W ciągu kilku godzin wykonywałem sztuczki, których opanowanie powinno zająć miesiące. Jerry później dowiedział się, że skłamałem, wybaczył mi i zostaliśmy bliskimi przyjaciółmi. Kiedy zmarł wiele lat później, wykorzystałem jego warsztat do zbudowania ostatniej deski, tej samej deski pokrytej kevlarem z rdzeniem o strukturze plastra miodu, na której latam od dwudziestu lat.
Stało się to po zobaczeniu zdjęcia Patricka de Gayardona surfującego na skysurfingu w wieku osiemnastu lat i od razu wiedziałem, że to jest to, co jest mi pisane. Skysurfing to sztuka przywiązywania zmodyfikowanego snowboardu do stóp i używania go do latania po niebie. W przeciwieństwie do zwykłych snowboardów, te są niezwykle sztywne i lekkie, bardziej przypominają skrzydła samolotu. Można używać deski jako śmigła lub skrzydła, śmigając po niebie z prędkością 320 km/h lub spadając z prędkością 400 km/h.
Ta deska towarzyszyła mi przez całą karierę X Games, aż do Red Bull Air Force, a nawet pomogła mi wykonać potężny ruch „Niewidzialny Człowiek”, wirując z prędkością dwunastu obrotów na sekundę przez dziesięć sekund bez przerwy . Do tego ruchu musiałem wykonać domowy kombinezon przeciwprzeciążeniowy, ponieważ cała krew napływała mi do ramion, powodując uszkodzenie naczyń włosowatych.

Skoczyłem z helikoptera z wysokości 5000 stóp, mając nadzieję, że zniszczę most San Francisco Bay Bridge.
Ale skysurfing zawsze wydawał mi się niekompletny. Wszyscy kopią deskę przed lądowaniem, traktując ją jak sprzęt jednorazowego użytku. Spędziłem ponad dekadę doskonaląc techniki „hook turn”, nurkując z prędkością ponad 110 km/h, a następnie przekształcając tę energię w pęd do przodu, by ślizgać się tuż nad ziemią, zupełnie jak w skateboardingu. Chciałem przenieść tę filozofię do skysurfingu.
Pomysł na grindowanie na moście San Francisco Bay Bridge zrodził się podczas reklamy base jumpu w Los Angeles. Siedziałem na krawędzi, wyobrażając sobie grindowanie tych potężnych miejskich konstrukcji. Most Bay Bridge, z linami wiszącymi rozciągniętymi niczym szyny na niebie, wyglądał jak najbardziej naturalna konstrukcja do jazdy na deskorolce, jaką można sobie wyobrazić.

Prace trwały może cztery sekundy i obejmowały odcinek kabla o długości sześćdziesięciu stóp.
Uzyskanie pozwolenia zajęło osiemnaście miesięcy. Potrzebowałem koordynacji między CalTrans, Strażą Przybrzeżną i pół tuzinem agencji. Dali nam pięć minut w sobotę o 6 rano – minimalny ruch, najmniejsze ryzyko wypadków. Całkowicie wstrzymali ruch; nie chcieli, żeby kierowcy byli rozpraszani przez kogoś, kto tarmosił linę mostową dwadzieścia pięter nad nimi. Prada przeprojektowała moją deskę, wykorzystując materiały eksploatacyjne od swoich partnerów żeglarskich i wzmacniając ją pod kątem mostu.
Wymagania techniczne były szalone. Skok z helikoptera z wysokości 5000 stóp, otwarcie spadochronu na wysokości zaledwie 1500 stóp, przygotowanie podejścia, około dwudziestu pięciu sekund na podjęcie decyzji. Wykonanie obrotu z hakiem, który podwoiłby moją prędkość, w nurkowaniu przy wieży mostu, a następnie lądowanie na stalowej linie bezpieczeństwa o grubości trzech czwartych cala. Zgrzyt na linie, zeskoczenie i lądowanie na pływającej barce. Chybię o milimetry i uderzę w stalowy pręt zbrojeniowy 60 metrów nad drogą, 150 metrów nad wodą, bez czasu na spadochron zapasowy.
Poranek zapowiadał się pomyślnie. Miasto wyglądało niesamowicie w porannym świetle, ciche, jedynie z werblem naszego helikoptera. Podczas wznoszenia widziałem, jak barka zmaga się z wiatrem i prądem, odpływając z wyznaczonej pozycji. Musiałem korygować podejście na bieżąco.

Przez wiele miesięcy wizualizowałem sobie każdy szczegół tego wyczynu, ćwicząc jogę, oddech i na dźwigu w mojej domowej strefie zrzutu.
Kiedy drzwi helikoptera się otworzyły, wiatr wyrwał mnie z zamyślenia. Stojąc na desce na płozie, patrząc na ogrom mostu Bay Bridge, poczułem się zelektryzowany, widząc całe niebo, ocean, ten ogromny kawałek cywilizacji wołający do mnie. Dwadzieścia dwa tysiące poprzednich skoków doprowadziło mnie do tej chwili. Nic z tego nie poszło na marne.
Potem skoczyłem.
Kiedy otworzyłem spadochron, nastało trzydzieści sekund czystego spokoju, tylko ja, moja czasza i miasto rozciągające się w dole niczym niebiański krajobraz. Potem zaczął piszczeć wysokościomierz na moim hełmie. Czas na grę. Mój wzrok zawęził się z szerokiego podziwu do laserowego skupienia na jednym punkcie na linie.
Podejście od tyłu wieży oznaczało, że nie widziałem celu aż do ostatniej sekundy. Kiedy w końcu nawiązałem kontakt z tym kablem o długości trzech czwartych cala, dźwięk był nieziemski, jak pisk pterodaktyla albo międzywymiarowa trąbka. Jesteś przytłoczony szalonym metalicznym zgrzytem, ale czujesz ulgę, bo to działa.
Kątem oka dostrzegłem ruch, który wyrwał mnie z transu. Barka się przesunęła. Niewiele brakowało, a spudłowałbym lądowanie. Wbiłem 180-stopniowy zakręt w burtę, zanurkowałem mocno i jakimś cudem udało mi się improwizować, dzięki czemu wpadłem w środek barki.

W skysurfingu nie chodzi o podbój nieba. Chodzi o to, by stać się jego częścią.
Zjazd trwał może cztery sekundy, pokonując sześćdziesiąt stóp kabla. Jak na standardy boardingu, nie rekordowy; na treningach robiłem dłużej. Ale nie chodziło o dystans. Chodziło o to, żeby coś niemożliwego uczynić realnym.
Ludzie pytają o strach, o margines błędu. Oczywiście, odczuwałem tremę, bo moja rodzina oglądała, wszędzie pełno kamer Red Bulla. Ale strach wydawał się odległy. Wszystko było zsynchronizowane, jakby miało się wydarzyć. Od miesięcy wizualizowałem każdy szczegół, ćwicząc jogę i oddech, na dźwigu w mojej domowej strefie zrzutu.
To tak naprawdę uczucie okiełznania czegoś pierwotnego. Sporty deskowe na lądzie opierają się na bezwładności – skaczesz, kręcisz się i rzucasz ciałem. Skysurfing polega na zrozumieniu dynamiki wiatru i wykorzystaniu tej siły. Nie chodzi o podbój nieba, ale o stanie się jego częścią.
esquire