Odszedł wyjątkowy artysta – wspomnienie o Januszu Gilewiczu

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

„Szok i niedowierzanie”, „Nie mogę w to uwierzyć”, „Zdecydowanie za wcześnie”, „Jego uśmiech pozostanie w mojej pamięci na zawsze” – to tylko kilka z wielu różnych wypowiedzi jakie pojawiają się w mediach społecznościowych wraz z informacją o śmierci artysty-malarza światowego formatu – Janusza Gilewicza.
Wojtek Maślanka
Pozostanie po nim wiele bardzo ciekawych i unikatowych dzieł sztuki, obrazów, wielkoformatowych prac malarskich na płótnie, instalacji, skórzanych kurtek ozdobionych różnymi ikonami i malunkami, a także murali. W metropolii nowojorskiej, w której Janusz Gilewicz spędził większą część swojego życia jest ich wiele, lecz dwa mają szczególny wymiar i znaczenie.

Jeden z nich jest największym na świecie trójwymiarowym muralem obejmującym 13 tys. stóp kwadratowych. Znajduje się na Lower East Side na Manhattanie. Drugi – prosty w swojej formie, ale za to bardzo wymowny – upamiętniający 1050. rocznicę Chrztu Polski namalował na ścianie budynku znajdującego się przy 8th Street/St. Marks Place należącego do polskiej parafii św. Stanisława Biskupa i Męczennika na Manhattanie, w dodatku w okolicy, w której bardzo długo mieszkał.
Jak podkreślił w jednym z wywiadów udzielonych „Nowemu Dziennikowi”, „dzięki temu będę mógł położyć przysłowiową 'kropkę nad i’ mojej obecności na East Village (…) kultowej dzielnicy, w której żyli i nadal żyją światowej sławy artyści, muzycy, czy pisarze. Tutaj ten mural będzie symbolem pokazującym naszą historię i kulturę oraz kultywującym polskość tej dzielnicy, w której kiedyś mieszkali i dominowali Polacy”.


Janusz Gilewicz będzie także ciągle obecny wśród artystów dzięki skórzanym kurtkom, które ozdobił swoimi malunkami. Takie kultowe, użytkowe dzieła sztuki stworzył dla wielu światowych gwiazd muzyki. Wśród nich są m.in.: David Bowie, Eric Clapton, Iggy Pop, Joe Cocker, Slash, Sting, Stevie Ray Vaughan, Cher oraz Patti Smith, która nawet zaprosiła go na prywatną kolację. Podziwiał je także Andy Warhol, u którego na domowej imprezie również gościł polski artysta. Amerykański awangardzista stwierdził wówczas – o czym czasem wspominał Janusz Gilewicz – że „malowanie na skórze jest jak rzeźbienie w emocjach”. A te widoczne są w całej jego twórczości, którą chętnie się dzielił eksponując ją na różnych wystawach.

Wiele jego obrazów znajduje się w galeriach i prywatnych zbiorach na całym świecie. Malował nawet dla Jana Pawła II, a stworzony przez niego obraz na zamówienie Watykanu przyniósł mu pierwsze poważne pieniądze zarobione tuż po wyemigrowaniu z Polski w połowie lat 80.
Bardzo ciekawe pomysły realizował także swoimi performansami i instalacjami. Jedna z nich była zrobiona ze spadających gęsich piór, z których część była przymocowana na sznurkach i po pewnym czasie tworzyła jego autoportret.
Janusz Gilewicz inspirację czerpał z codziennego życia, z chwili i jej ulotności. Miał wiele niestandardowych pomysłów artystycznych i na pewno nie wszystkie udało mu się wykorzystać. Niestety już nigdy nie doczekają się realizacji.


Artysta zmarł 7 maja w Krakowie w wieku 66 lat. W ostatnich latach swojego życia walczył z chorobą, z bezlitosnym nowotworem, który niestety okazał się silniejszy od niego. W 2020 roku, po ponad trzech dekadach emigracji powrócił do Polski, z której został wyrzucony w 1984 roku. Wówczas, po wystawieniu w opolskim Teatrze Zamkniętym sztuki Orwella pt. „1984” dostał od polskich władz bilet w jedną stronę. Po powrocie do kraju początkowo przebywał w Krakowie, po czym przeprowadził się do Nowego Żmigrodu, gdzie zamieszkał i stworzył fundację – Janusz Gilewicz For Art, wspierającą młodych twórców. Tam też 14 maja spoczął na lokalnym cmentarzu.
Janusz Gilewicz pozostanie w pamięci swoich znajomych i przyjaciół jako człowiek niesamowicie pogodny i otwarty, tolerancyjny i zawsze uśmiechnięty, jako artysta spełniony, dla którego sztuka była sposobem na życie i nadawała mu sensu. Wszędzie, gdzie się pojawiał, szybko zyskiwał sympatię i nowych znajomych, z którymi często się zaprzyjaźniał. Dlatego też jego nagłe odejście było dla wielu z nich szokiem i czymś nieprawdopodobnym.


„Trudno uwierzyć, a jeszcze bardziej z tym się pogodzić. Byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Anyway Cafe na East Village było dla Janusza drugim domem, jak również i moim. Otoczni byliśmy cudownym gronem wspaniałych artystów, tworząc wyjątkową rodzinę” – wspomina Krystyna Chmielewska, znana także w środowisku amerykańskim oraz wśród nowojorskiej Polonii jako Lady K. Dodaje, że była bardzo zaskoczona kiedy Janusz Gilewicz zdecydował się, po wielu latach emigracji, wrócić do Polski.
„Jeszcze parę razy rozmawiałam z nim telefonicznie gdy zamieszkał w chatce w Beskidach. Był tam ciepło przyjęty, zapraszano go do radia i telewizji na wywiady, jak przystało na celebrytę pełnego sukcesów. I nagle ta przygnębiającą wiadomość… Janusz był wyjątkową osobowością i wielkim, światowym artystą. Taki pozostanie w mojej pamięci” – podkreśla nasza rozmówczyni.
„Drogi przyjacielu, będzie nam ciebie brakowało” – dodaje Lady K.



Śmierć Janusza Gilewicza pozostawiła pustkę nie tylko wśród jego nowojorskich przyjaciół, podobnie jest w Polsce i to również wśród osób, które spotkały go na swoje drodze zupełne niedawno. To wszystko zasługa jego niesamowitej osobowości i energii jaką emanował. Dowodem na to są słowa polskiej reżyserki Justyny Łuczaj-Salej.
„Janusza Gilewicza poznałam w 2023 roku w oberży-galerii Dzikie wino w Daliowej. Odbywał się tam wernisaż malarstwa mojej koleżanki Marzeny Majki. Janusz wszedł w niebieskich okularach i spodniach pochlapanych farbami jak obrazy Pollocka. Właściciele oberży Ania i Marek przedstawili nas sobie. Od momentu kiedy spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy rozmawiać nie mogliśmy się rozstać. Rozmawialiśmy prawie do rana” – opowiada reżyserka, która również, podobne jak zmarły niedawno artysta, zajmuje się także malarstwem. Przy okazji wspomina o jego kolejnej pasji i projekcie.

„Janusz był w trakcie przygotowywania swojego filmu 'Dream Lover’, a ja byłam przed premierą mojego debiutu pełnometrażowego 'Koński ogon (The Horse Tail)’, która miała być wkrótce w Kalifornii na Mammoth Lakes Film Festival. Janusz wysłał mi scenariusz, ja jemu swój film. Dał mi ogromne wsparcie, rozumiejąc jego bezkompromisowość, a ja wspierałam jego piękny projekt filmowy. Mogę powiedzieć, że totalnie się rozumieliśmy. Często dzwoniliśmy i pisaliśmy do siebie. Pamiętam uścisk jego dłoni, to ciepło zostanie ze mną na zawsze – podkreśla polska reżyserka. – Janusz był człowiekiem wyjątkowym, serdecznym, ciepłym, szalonym, otwartym. Cały czas młody duchem. Poszukujący i barwny, prawdziwy artysta. W czerwcu chciałam się z nim spotkać. Jeszcze w kwietniu napisał do mnie serdeczne pozdrowienia. Nie wspominał o chorobie” – kontynuuje swoją opowieść Justyna Łuczaj-Salej, dla której jego nagła śmierć również była szokiem.

„Od czasu jego odejścia mam surrealistyczne sny, w których się pojawia. Jego śmierć złamała mi serce. Bo takich ludzi jak Janusz prawie nigdy się nie spotyka… był absolutnie wyjątkowy” – podkreśla nasza rozmówczyni, która również uczestniczyła w ostatni pożegnaniu z artystą.
„Po pogrzebie spotkaliśmy się – przyjaciele i rodzina w tej samej oberży Dzikie wino, w której się poznaliśmy. Ania i Marek – właściciele – do końca byli jego przyjaciółmi i opiekunami, a po jego śmierci urządzili z pomocą Sebastiana Litnera i Breta Robertsa wystawę jego prac i przyjęcie” – wspomina Justyna Łuczaj-Salej.
Z informacji jakie dotarły do „Nowego Dziennika”, również nowojorscy przyjaciele Janusza Gilewicza – zarówno ze środowiska polonijnego jak i amerykańskiego – zamierzają niebawem spotkać się w jednej z manhattańskich kawiarenek, gdzie poprzez swoje wspomnienia będą celebrować jego życie i twórczość.

dziennik