Czy Donald Trump chce podzielić świat na części — czy też zatrzymać go cały dla siebie?

Eksperci od polityki zagranicznej usiłowali nadać sens niespójnemu i sprzecznemu podejściu drugiej administracji Trumpa do spraw światowych — co samo w sobie powinno służyć jako wskazówka. Po pierwsze, sugeruje to, że zespół Trumpa działa bez rozpoznawalnego lub znajomego podręcznika, napędzany częściowo przez słynne kaprysy i fantazje Wielkiego Przywódcy, a częściowo przez konkurujące nurty ideologii. Po drugie, ilustruje to, że pokolenia think tanków, które powstały w ramach programów studiów podyplomowych elitarnych instytucji anglo-amerykańskich, są całkowicie zagubione w tym dziwacznym momencie historycznym, niezależnie od tego, czy chodzi o politykę zagraniczną, czy o jakąkolwiek inną rzekomą dyscyplinę rządzenia.
Opracowaliśmy już teorię, że Donald Trump wskrzesza ekspansjonistyczną politykę zagraniczną Ameryki Złotego Wieku i Williama McKinleya , który nie jest tylko głęboko nieodpowiednim wzorem do naśladowania dla prezydenta lat dwudziestych XXI wieku, ale także niewytłumaczalnie dziwnym. (Jaki podręcznik szkolny, przestarzała mapa świata lub nauczyciel historii ze starej szkoły z dzieciństwa Trumpa w latach 50. XX wieku jest odpowiedzialny za jego romans z McKinleyem?) Wydaje się to częściowo prawdą lub przynajmniej służy wyjaśnieniu autodestrukcyjnej fascynacji Trumpa taryfami celnymi, wraz z jego obsesyjnym zainteresowaniem odbiciem Kanału Panamskiego , zakupem lub przejęciem Grenlandii i, hm, „aneksją” Kanady (lub czymś w tym stylu).
Musimy założyć, że ktoś, prawdopodobnie Stephen Miller — którego tytuł brzmi zastępca szefa sztabu, ale według niektórych relacji podejmuje wszystkie decyzje polityczne, które zwykle wiążą się z byciem prezydentem — delikatnie poinformował Trumpa, że sprawy Panamy i Grenlandii będą poważnymi incydentami międzynarodowymi, które mogą wykoleić jego skądinąd chwalebne panowanie, podczas gdy sprawa Kanady po prostu w ogóle się nie dzieje. Więc te tematy stopniowo odeszły na dalszy plan, wraz z jego naprawdę przerażającą burzą mózgów o przekształceniu Gazy w kurort plażowy , ale nie zniknęły całkowicie.
Ważne jest, aby zdać sobie sprawę, że w sprawach światowych, tak jak w najdrobniejszych osobistych troskach, żadne z idées fixes Trumpa nigdy nie znika całkowicie. Zmusił premiera Kanady Marka Carneya do wysłuchania wesołej, nie do końca żartobliwej dyskusji o Wielkiej Białej Północy jako 51. stanie. (Co, przepraszam, nie chcę być tym facetem, ale to nawet nie jest w porządku. Kanada ma 10 prowincji i trzy terytoria federalne; czy nie mówimy o 51. do 60. stanu, plus minus?)
Nadal chce, żeby ktoś udowodnił, że zmarły prezydent Wenezueli, włoskie satelity i głębokie państwo liberałów z FBI ukradło wybory w 2020 r. (Mogę nie być na bieżąco z najnowszymi teoriami; przepraszam). On, a raczej jakiś chętny do zadowolenia płaszczący się pochlebca, naprawdę chce, żeby dzieci w szkole studiowały tak zwane dowody tej ogromnej zbrodni, która kształtuje historię, która może obejmować zawartość laptopa Huntera Bidena. Gwarantuję, że nadal jest wściekły z powodu incydentu z huraganem Sharpie .
Trump był wniebowzięty spotkaniem z Kim Dzong Unem w swojej pierwszej kadencji i nadal uważa, że poszło dobrze. Przejrzyście wierzy, że świetnie dogadałby się z Hitlerem i Stalinem.
Nie udawajmy więc, że neoimperializm McKinleya zniknął na zawsze, ale przez jakiś czas wydawał się zastąpiony przez jawnie ideologiczny program prawicowego globalnego podboju, który do tej pory poszedł wyjątkowo źle. Wygląda to bardziej jak zbiorowy geniusz Elona Muska i JD Vance'a w pracy niż Trumpa. Jasne, schlebiają mu oczywiste prawicowe analogie i naśladowcy, tacy jak Viktor Orbán na Węgrzech i Javier Milei w Argentynie, ale myśli o swoich relacjach z innymi liderami niemal wyłącznie w kategoriach indywidualnych i transakcyjnych.
Ideologia, dla Trumpa, to nic więcej niż chwyt marketingowy lub ozdoba na wierzchu tortu; to nie „umowa”, przez którą rozumie mnóstwo przepychu i okoliczności, kończąca się czyimś uniżonym poddaniem się i bezwstydnym pochlebstwem. Był wniebowzięty spotkaniem z Kim Dzong Unem w swojej pierwszej kadencji i bez wątpienia nadal uważa, że poszło dobrze. Przejrzyście wierzy, że dogadałby się z Hitlerem i Stalinem, i szkoda, że nie było go, aby pomóc rozbroić II wojnę światową i zimną wojnę.
Oczywiście Trump z radością przypisałby sobie poparcie dla skrajnie prawicowej AfD w Niemczech lub prawicowych partii i kandydatów w Kanadzie, Australii, Rumunii i Polsce — gdyby którykolwiek z nich wygrał. (Żeby było jasne, wybory prezydenckie w Polsce wciąż wiszą na włosku, a ostatnia tura głosowania odbędzie się w ten weekend). Ale przynajmniej do tej pory eksportowany trumpizm napotkał wysokie cła wyborcze w całej strefie liberalno-demokratycznej, dostarczając niespodziewanego i prawdopodobnie niezasłużonego zastrzyku energii głównym nurtom „centrowym” — z jedynym i pouczającym wyjątkiem (jak niedawno zauważyłem ) Wielkiej Brytanii, gdzie klimat polityczny zmienił się z dość złego na znacznie gorszy.
Demokracja wyborcza nie jest w ogóle domeną Trumpa, biorąc pod uwagę niedopuszczalnie wysokie ryzyko przegranej. (Rozpoznaję potencjalnie przerażający podtekst tego zdania). Zostawia te rzeczy nerdom, co sprowadza nas do jego niedawnej podróży po plutokratycznych państwach naftowych Bliskiego Wschodu i jego dobrze udokumentowanej preferencji dla przywódców, którzy nie muszą się martwić tymi bzdurami. W Arabii Saudyjskiej, obecnie rządzonej przez młodego modernizatora (i dziennikarza-rozczłonkowca) Mohammada bin Salmana, Trump wygłosił przemówienie, w którym ogłosił, że pod jego patronatem USA nie są już zainteresowane „zaglądaniem w dusze zagranicznych przywódców” i wymierzaniem sprawiedliwości na podstawie ich postrzeganej moralności.
Ta retoryka gotowa do użycia promptera nie przypomina niczego, co powiedziałby nasz prezydent w bardziej naturalnym kontekście, ale mniejsza z tym. Sedno sprawy zostało ujęte: Skończyliśmy udawać, że dbamy o prawa człowieka, demokrację i wszystkie te zwiewne bajkowe rzeczy z Deklaracji Niepodległości i Rewolucji Francuskiej! Jesteśmy tutaj, aby przeprowadzić kilka jawnie nieuczciwych interesów i odebrać wam przestarzałego, paliwożernego 747.
Dzięki temu byliśmy świadkami wystrzelenia nowego balonu teorii w establishmencie polityki zagranicznej: Trump przywraca „strefy wpływów” jako zasadę przewodnią w sprawach światowych, a ci, którzy zginają kolana przed Ameryką — lub przed nim, co jest tym samym — mogą rządzić swoimi gównianymi krajami tak, jak chcą.
Podobnie jak w przypadku sprawy McKinleya, mój werdykt brzmi: Jasne, w pewnym sensie. Z pewnością można sobie wyobrazić, że Trump spotkał się z nostalgiczno-heroiczną wersją „Wielkiej Gry” z XIX wieku, kiedy to brytyjskie i francuskie imperia próbowały podzielić między siebie słabo rozwinięte narody, a następnie do akcji włączyły się Niemcy, Belgia, Włochy, Rosja i Austro-Węgry. (Niezdarne terytorialne przejęcia McKinleya można rozumieć jako wejście Ameryki do gry w pokera z kilkusesyjnym opóźnieniem). Najwyraźniej nie wiedziałby ani nie obchodziłoby go, że, rozpatrywany jako całość, ten diaboliczny konkurs prawdopodobnie doprowadził do największego zbioru zbrodni w historii ludzkości, ani że „kryzys” migracyjny, który obecnie dotyka każdą większą zachodnią demokrację, sprowadza się do jej długofalowego karmicznego odwetu.
Chcesz codziennie otrzymywać podsumowanie wszystkich wiadomości i komentarzy, jakie Salon ma do zaoferowania? Zapisz się na nasz poranny newsletter , Crash Course.
Trump ma wyraźną słabość do egzotycznych i fantazyjnych narracji, a Bóg wie, że okres kolonialno-imperialny oferował ich mnóstwo. Bez wątpienia uznałby hipotetyczną Drugą Wielką Grę za ekscytującą, na poziomie czystej fantazji: może sobie wyobrazić Władimira Putina, Xi Jinpinga i siebie spotykających się przy brandy i cygarach (powiedzmy) w Pałacu Schönbrunn i gratulujących sobie nawzajem, że są wielkimi ludźmi w historii, którzy mogą podejmować wielkie decyzje o tym, kto jest właścicielem czego. Z tym wyjątkiem, że Trump nie bierze brandy ani cygar — co szczerze mówiąc psuje całą fantazję — a Putin i Xi wiedzą, że w tym momencie lepiej nie traktować Trumpa poważnie.
Trump nie wiedziałby ani nie obchodziłoby go, że „Wielka Gra” XIX wieku, rozpatrywana całościowo, prawdopodobnie doprowadziła do największych zbrodni w historii ludzkości, ani że kryzys migracyjny jest jego długofalowym karmicznym skutkiem ubocznym.
Istnieje szereg potencjalnie fatalnych problemów z tym odkurzonym powrotem do XIX wieku, jak to starannie przedstawił Sarang Shidore z Quincy Institute w długim eseju dla Foreign Policy. Podsumowałbym je w ten sposób: LOL, mówimy o Trumpie; nigdy w życiu. Jednak prawdą jest również, że model „stref wpływów” ma perwersyjny urok, który wykracza daleko poza aspirujących dyktatorów, w różne kręgi po lewej stronie: uznaje, że żyjemy w świecie wielobiegunowym i wielu obserwatorom międzynarodowym wydaje się mniej hipokrytyczny niż „porządek oparty na zasadach” tak pobożnie propagowany przez byłego sekretarza stanu Tony'ego Blinkena, który sprowadzał się do starej hegemonii USA przebranej za współczesne przebranie.
Choć administracja Bidena „od czasu do czasu retorycznie przytakiwała wielobiegunowości”, pisze Shidore,
jej polityka na miejscu miała na celu utrzymanie dominacji USA na świecie i we wszystkich wymiarach władzy: militarnej, gospodarczej i instytucjonalnej. Wyraźniejsze uznanie wielobiegunowości przez nową administrację jest obiecującym początkiem reformy amerykańskiej polityki zagranicznej.
W pierwszych tygodniach drugiej kadencji Trumpa można było dostrzec niejasne zarysy polityki „stref wpływów”: pozwolił Rosji zatrzymać tyle terytorium Ukrainy, ile zdoła podbić, i wyraźnie nie przejmował się perspektywą inwazji Chin na Tajwan. W zamian chciał tylko Kanady!
Można sobie niemal wyobrazić bardziej trzeźwo myślącą i bezwzględną wersję Trumpa, która trzyma się tego rodzaju twardogłowej realpolitik i uchodzi jej to na sucho. Powiedziałem „prawie”. Żelazny uścisk Trumpa na Partii Republikańskiej jest funkcją jego irracjonalności, nieograniczonego egoizmu i kapryśnych kaprysów. Te same składniki sprawiają, że jest on zupełnie nieskuteczny jako światowy przywódca.
Jego wysiłki, by wymusić na Putinie jakiś rodzaj „porozumienia pokojowego” — o którym Trump wielokrotnie twierdził, że może to osiągnąć w ciągu 24 godzin — zeszły do internetowego obrażania się i marudzenia. („ Władimirze, STOP! ” to nie jest materiał na Wielką Grę). Jego wyczerpująca wojna handlowa z Chinami nie przyniosła niczego, poza przekonaniem nieapetycznego, ale wysoce racjonalnego reżimu Xi, że negocjacje z tym gościem nie mają sensu. Na razie Trump został wepchnięty z powrotem w ramiona republikańskich jastrzębi, osłabionych narzędzi kompleksu militarno-przemysłowego, który bez wątpienia podejrzewał, że tak się stanie przez cały czas. Szczerze mówiąc, nie potrafię powiedzieć, czy to lepiej, czy gorzej: wybierz swoją truciznę.
Rzecz w tym, że jeśli chcesz podzielić świat na konkurujące strefy kontrolowane przez „wielkie mocarstwa”, potrzebujesz innych wielkich mocarstw, które chcą podzielić go z tobą, i potrzebujesz świata pełnego mniejszych krajów, które są gotowe się zgodzić lub są zbyt słabe, aby się oprzeć. Te rzeczy nie istnieją w 2025 roku i dzięki Bogu za małe łaski. O, i przy okazji: musisz również być wielkim mocarstwem. Przypuszczam, że Stany Zjednoczone nadal się kwalifikują, ale nie na długo.
salon