Idzie wojna? „Chodzi o to, żeby to nie Putin decydował o naszym strachu czy o planach emigracyjnych”

Marta Byczkowska-Nowak: Dlaczego w odpowiedzi na pytanie „idzie wojna?” zmieniamy temat? Sytuacja geopolityczna jest groźna, dlaczego tak trudno nam o tym rozmawiać?
Agnieszka Lichnerowicz: Myślę, że wielu z nas nie przeżyło żałoby po obietnicy końca historii. Przez dwie, trzy dekady żyliśmy w pięknym momencie geopolitycznym dla naszego regionu i daliśmy się przekonać, że tak może być zawsze. Że nie musimy się już przejmować destabilizacjami na świecie, że jesteśmy bezpieczni, będziemy bogatsi i możemy skupiać się tylko na tym, na czym chcemy: na rodzinie, karierze, samorealizacji i że tylko tym się będziemy zajmować.
Ale zbrodniczy rosyjski imperializm znów się odrodził i zagrożenie wokół nas wzrosło i bardzo trudno się z tym pogodzić. Co więcej, ta nowa sytuacja oczywiście wywołuje w nas strach i lęki, które związane są z traumami dwudziestowiecznymi.
Pierwszym odruchem może być wyparcie i to jest zrozumiałe. Ważne jednak, żeby nie zostać w tym momencie – eksperci przekonują, że lekiem na strach jest wiedza i sprawczość, działanie. Zamiast unikać myślenia o wyzwaniach i zagrożeniach, zamiast je ignorować, albo na różne sposoby psychologicznie od nich uciekać, lepiej się z nimi zmierzyć. I zacząć działać.
Modernizacja armii nie wystarczy, powinniśmy zwiększyć gotowość państwa, obronę cywilną i odporność społeczeństwa. O tych ostatnich niestety myślimy najmniej, a moglibyśmy podglądać, jak to robią najlepiej przygotowane kraje. Im lepiej będziemy uzbrojeni i społecznie gotowi, tym bardziej odstraszymy Rosję od atakowania nas.
Ale żeby zacząć działać, trzeba uwierzyć, że warto, a wręcz trzeba, tymczasem bardzo powszechną reakcją na próby poruszania tematu jest „znowu ktoś nas straszy, żadnej wojny nie będzie”. W książce rozmawia pani na ten temat z dwunastoma ekspertami. Idzie wojna?
Z rozmów z ekspertami wynika, że nawet gdyby miało dojść do pełnoskalowego ataku na Polskę, nie wydarzy się to z dnia na dzień, przygotowania do takiej agresji są długie i to nie tego scenariusza obawiamy się w tym momencie najbardziej – choć oczywiście nie możemy go wykluczyć. W ciągu ostatniej dekady dramatycznie zmieniła się sytuacja geopolityczna wokół Polski, a to oznacza, że już jesteśmy zagrożeni. Jesteśmy poddawani innego rodzaju atakom, poniżej zbrojnego progu wojny, do których często nie jesteśmy wystarczająco przygotowani.
Jeszcze nie wszyscy zorientowali się, że żyjemy w epoce tak zwanych polikryzysów. Oprócz konfliktu zbrojnego będziemy coraz bardziej narażeni na różnego rodzaju inne kryzysy – jak pożary czy powodzie – związane z destabilizacją systemu klimatycznego, a i system ekonomiczny pędzi od kryzysu do kryzysu. Dlatego w środowisku bezpieczeństwa popularną, a może wręcz modną koncepcją jest koncepcja odporności. Takiego rozwijania państwa i społeczeństwa, żeby potrafiły wytrzymać różnego rodzaju ataki, w tym oczywiście ten najpoważniejszy pełnoskalowy. Drugim elementem odporności jest zdolności do adaptacji do nowych pokryzysowych warunków. Do zmieniającego się świata.
Istnieje taka narracja, że wojna już tu jest, bo wbrew dobrze zakorzenionym w wyobraźni zbiorowej wizjom współczesna wojna to niekoniecznie „ruskie czołgi” i apokalipsa.
My, żyjący w tej części Europy, mamy w sobie traumę związaną z tragediami „skrwawionych ziem”, by użyć określenia profesora Tymothy Snydera. Wojna kojarzy się nam z apokalipsą. I okupacją. Tymczasem to nie jedyny możliwy scenariusz, a w tej chwili nawet nie ten najbardziej prawdopodobny (choć niestety nie da się go wykluczyć w przyszłości, w Ukrainie i w wielu innych miejscach świata apokalipsa miała miejsce). Może dojść do mniejszych ataków i prowokacji, bo Rosja testuje nasze reakcje i zdolności obronne.
Czy samorządy będą potrafiły zareagować, gdy gdzieś pojawią się jakieś zielone ludziki? Albo jak zareagujemy, gdy rakieta spadnie na bazę wojskową w jednym z polskich miast? I tak dalej. Poza tym, nawet podczas pełnoskalowego ataku w Ukrainie, choćby we Lwowie czy Kijowie ludzie chodzą do pracy, szkół, kina czy restauracji, życie toczy się dalej. Ogromne znaczenie w takich warunkach ma odporność.
Natomiast w Polsce tej chwili mówimy przede wszystkim o tzw. wojnie hybrydowej, czyli poniżej progu zbrojnego, o działaniach dywersyjnych, cybernetycznych, kognitywnych, których celem jest pogłębianie istniejących kryzysów i zmęczenia wojną. Trudno oprzeć się wrażeniu, że w tej ostatniej kwestii Rosja długofalowo osiąga swój cel. Od początku wiedzieliśmy przecież, że Rosja liczy na zmęczenie Ukrainy i wspierającego ją Zachodu wojną. Konflikt w Ukrainie to również wojna na zmęczenie, oczywiście rozstrzyga się przede wszystkim na froncie, ale czynnikiem, który zdecyduje o przegranej lub zwycięstwie, będzie też wytrzymałość gospodarki i społeczeństwa, oraz naszego europejskiego i polskiego wsparcia. Badania pokazują, że mimo teoretycznego zrozumienia tego mechanizmu, im lepiej Ukraina się broni, tym bardziej wykrwawia Rosję, poparcie dla wsparcia Ukrainy w Polsce spada.
Wprost