Łącznik między finałami w NBA i Polsce. Z Indiana Pacers do Legii Warszawa
Jakub Wojczyński: Muszę zacząć od tego, co wydarzyło się w nocy z czwartku na piątek. Oglądał pan pierwszy mecz Indiana Pacers z Oklahoma City Thunder w finale NBA?
Keifer Sykes: Tak, oczywiście. Pacers wygrają w siedmiu spotkaniach! To moja drużyna, grałem tam, więc kibicuję im przez cały czas. Jasne, że oglądałem mecz w nocy. Dla mnie ich gra, ich droga do finału, sposób, w jaki zwyciężają na wyjazdach – to wszystko jest bardzo inspirujące. Grają szybko, grają dobrą koszykówkę.
Co pana zdaniem jest większym zaskoczeniem? Ich awans do finału NBA czy wasz awans do finału polskiej ligi?
Myślę, że ich droga to większe zaskoczenie, choć można powiedzieć, że to trochę podobne sytuacje. Wyeliminowaliśmy bez porażki najlepszą drużynę rundy zasadniczej. Oni pokonali mających jedynkę Cleveland Cavaliers, pokonali twardy zespół New York Knicks. Też startowali z numerem 4. No i sposób, w jaki to wszystko robią... Trafiają zwycięskie rzuty na koniec każdego meczu, odrabiają straty. Z Knicks potrafili wrócić do gry, mimo że przegrywali 20 punktami w dwóch pierwszych meczach na wyjeździe. To niesamowite. Grają twardo, nie poddają się, są opanowani. To wszystko pomaga mi osobiście i staram się przekazywać te wartości mojej drużynie.
Grał pan w Pacers w sezonie 2021/22, gdy wyniki zespołu były gorsze niż teraz. To były początki współpracy trenera Ricka Carlisle’a z ich rozgrywającym Tyrese’em Haliburtonem. Jak to wyglądało od środka?
To był niesamowity okres. Pierwszy rok z trenerem będącym świetnym fachowcem, który trafi do Hall of Fame. Jest w NBA od lat 80-tych. Zdobył mistrzostwo jako zawodnik z Boston Celtics. Jest bardzo inteligentny, potrafił przystosować się do nowych czasów, nowej generacji koszykarzy. Nie każdy trener umie wyjść poza swoje przyzwyczajenia. On potrafił. Stworzył drużynę bez wielkich gwiazd i z przereklamowanym rozgrywającym (ironiczne nawiązanie do głosowania wśród zawodników NBA, w którym Haliburton wygrał w takiej kategorii – przyp. red.). Miał tam kilku będących trzonem składu solidnych zawodników, takich jak Myles Turner. Dużo się nauczyłem, gdy tam byłem. Dali mi szansę gry na najwyższym poziomie, to była sytuacja, która zmieniła moje życie. A teraz widzę, że cały czas pracują tam ci sami ludzie. To jest piękne widzieć, co zbudowali. A ja czuję, że byłem tego częścią.

Ma pan tam jeszcze wielu znajomych?
Oczywiście! Indiana jest blisko Chicago, czyli mojego domu, więc mam tam wielu kibiców. Docenili moją drogę. Tak jak np. Pascal Siakam zaczynałem od niższych szczebli, od G-League, przeszedłem trudną drogę do NBA. Indiana to jest stan koszykarski, tam ludzie naprawdę szanują pracę. Jeden z moich najlepszych kumpli to Quenton Jackson, jest teraz w składzie Pacers. Graliśmy także razem w Bulls, utrzymujemy kontakt, wspieramy się. W sztabie trenerskim Pacers jest też Jannero Pargo, który pochodzi z Chicago. To niesamowite uczucie, że jesteśmy teraz w dwóch finałach. Mam nadzieję, że oba zakończą się naszymi zwycięstwami i będzie to piękna bajka w moim pierwszym sezonie po powrocie do Europy.
Skoro już mówimy o Europie, to poza NBA miał pan też okazję grać w Eurolidze m.in. pod okiem trenera Ettore Messiny w Mediolanie. Jak można porównać jego i Carlisle’a?
Obaj to świetni trenerzy. Spotkałem Messinę jeszcze, gdy byłem na początku kariery w Spurs w USA, a potem grałem dla niego w Mediolanie. Jest bardziej agresywny (śmiech) Ale ja jestem na tyle twardy, by to przetrwać, a praca z nim mi pomogła. Nauczył mnie dużo o europejskiej koszykówce, o tym, jak w odpowiedni sposób prowadzić grę jako rozgrywający, jak wykorzystywać przewagi na parkiecie. Dał mi szansę gry w Eurolidze i za to zawsze będę mu wdzięczny. Carlisle z kolei jest spokojniejszy, genialny w taktyce. Uczy cię jak grać w koszykówkę w sposób naturalny. Pozwala to robić zawodnikom i ufa im. Widać, że nie bierze przerw na żądanie w kluczowych momentach. Wierzy w graczy. Obaj wymienieni trenerzy są świetni i mam też bardzo dobrego trenera w Legii.
Heiko Rannula jest dużo, o ponad 20 lat, młodszy niż Carlisle i Messina. Jak się panu pracuje z takim mniej doświadczonym trenerem?
Dobrze. Trener maksymalizuje nasze możliwości. Też jest spokojny, nie narzuca swojej woli. Daje nam swobodę i pozwala, żeby zawodnicy mieli wpływ na grę, a np. mi na wpływ na to, co się dzieje w szatni. Staram się wnieść do drużyny moje doświadczenie, twardość, koncentrację, nastawienie i przygotowanie, którego potrzeba w meczach na najwyższym poziomie. Sztab pozwala nam uczestniczyć w dialogu, wymieniać się uwagami, mówić, co my widzimy i co myślimy o grze. To nam pomaga w tej drodze.
Gra pan w Legii z nietypowym, rzadko używanym przez zawodników numerem 28. Ma pan nawet tatuaż z tą liczbą. Jaka tajemnica się za tym kryje?
To jest mój numer drogi życia. Wierzę w numerologię i moc liczb. 28 to numer bogactwa. Numer drogi życia oblicza się na podstawie daty urodzenia, sumuje się wszystkie cyfry. Liczby mają dla mnie znaczenie. Np. liczby anielskie to trzy takie same cyfry: 111, 222, 333. Wierzę w te rzeczy, to daje mi pozytywną energię i dlatego jestem tak pozytywną osobą. To mi pomogło. Spójrzmy na moją karierę. Nie powinienem nawet grać zawodowo, a za mną 10 lat zawodowej koszykówki. NBA, Euroliga, możliwość zdobycia mistrzostwa tutaj. I to wszystko przy tak niskim wzroście (180 cm – przyp. red.).

Czy numerologia ma wpływ na pana nawyki koszykarskie np. podejście do treningu?
Tak. Siódmy dzień to dzień zakończenia, odpoczynku. Jeśli mamy tego dnia trening albo mecz, to staram się nie przesadzać, bo zazwyczaj to są dni, w których robię sobie krzywdę. Większość kontuzji w mojej karierze doznałem właśnie w takim dniu odpoczynku. Siódmy dzień oznacza np. siódmy dzień czerwca, ale też 16 czerwca albo 25 czerwca. Bo 1 i 6 daje razem 7 i tak samo 2 i 5. To rzeczy duchowe, w które wierzę. W takie dni staram się bardziej odpoczywać.
A które dni są odwrotnością, czyli są najlepsze?
Zazwyczaj te z jedynką. Czyli 1 i 11 dzień w miesiącu. Te dni są dla mnie najlepsze. Także 28, bo 2 i 8 to 10, a 1 i 0 daje 1.
Czy zawodnikowi z przeszłością w tak dobrych zespołach było trudno zaakceptować rolę zmiennika w Legii?
Nie. Andrzej Pluta to świetny polski zawodnik, reprezentant kraju. Ja przyszedłem w trakcie sezonu i miałem problemy zdrowotne. Dla mnie to pierwszy rok po powrocie do Europy. Staram się mieć pozytywny wpływ na grę i być jak X-factor w fazie play-off. Z pewnością trudno było mi znaleźć odpowiedni rytm, a największy wpływ na to miała kontuzja. Z tego powodu długo mogłem grać tylko krótkie fragmenty po około trzy minuty. Miałem problem z mięśniem dwugłowym uda zanim tu przyjechałem. Klub był ostrożny, nie chcieli ryzykować, nie chcieli żebym opuszczał mecze. Ja sam też nie chciałem ich opuszczać, Mam 31 lat, nie 41. Czuję się dobrze. Teraz, w fazie play-off, najważniejsze jest, żeby dać z siebie wszystko. Znaleźć odpowiedni rytm, wykorzystać okazje, które mam. Ale ja jestem zawodnikiem nastawionym na zespół. Jeśli wygrywamy, to wszystko, co mnie interesuje.
W ostatnim meczu półfinału z Anwilem Włocławek zdobył pan 23 punkty. To mógł być przełomowy występ i rzuty teraz będą częściej wpadać?
Mam taką nadzieję. Wiadomo, że wszystko zależy od odpowiedniego rytmu. Mogłem zagrać trochę dłużej i go złapać. Najważniejsze jest dla mnie wygrywanie. Całe życie byłem zwycięzcą. W najważniejszych meczach zawsze gram najlepiej. Jestem pewny, że w finale zaprezentuję swoją najlepszą dyspozycję. W rundzie zasadniczej czasem trudno o motywację, jeśli masz kontuzje i jesteś daleko od swojej rodziny. Ludzie tego nie rozumieją. Teraz czuję, że w play-off miałem dobrą serię przeciwko Górnikowi Wałbrzych. Potem nie zagrałem dobrze na wyjeździe z Anwilem, ale mogłem zagrać nieźle w ostatnim spotkaniu. Liczę na dobre finały.
przegladsportowy