Wybierz język

Polish

Down Icon

Wybierz kraj

Turkey

Down Icon

Wynalazłem przyjęcie koktajlowe. Oto jak to się zaczęło.

Wynalazłem przyjęcie koktajlowe. Oto jak to się zaczęło.

Ta historia ukazała się po raz pierwszy w lipcowym wydaniu magazynu Esquire z 1974 roku. Autor, Alec Waugh, był brytyjskim powieściopisarzem i bratem pisarki Evelyn Waugh. Alec zmarł w 1981 roku w wieku 83 lat. Każdy numer magazynu Esquire można przeczytać w naszym cyfrowym archiwum Esquire Classic .

Wierzę i szczycę się, że to ja wymyśliłem londyńskie przyjęcie koktajlowe – w kwietniu 1924 roku.

W tamtym czasie uważałem się za – i z perspektywy czasu czuję, że nim byłem – śmiertelnika, któremu los sprzyjał. Zbliżałem się do końca dwudziestego szóstego roku życia. W lipcu 1917 roku, będąc podoficerem frontowym we Francji, opublikowałem powieść – realistyczne studium życia w angielskich szkołach publicznych, które okazało się succès de scandale , a w Anglii bestsellerem. Trudno jest kontynuować pierwszy sukces, ale teraz, siedem lat później, zaczynałem łapać drugi oddech. Opublikowałem kilka powieści i zbiór opowiadań, co utwierdziło krytyków w przekonaniu, że nie jestem człowiekiem jednej książki. Pracowałem dwa dni w tygodniu jako doradca literacki w szacownym wydawnictwie Chapman and Hall, którego dyrektorem zarządzającym był mój ojciec. Sprzedawałem opowiadania małym czasopismom. Nie miałem oporów przed kupowaniem garniturów na kredyt na Savile Row i koszul na Jermyn Street. Miałem dwupokojowe mieszkanie służbowe w Kensington. Jako krykiecista i piłkarz rugby, dbałem o treningi. Przetrwałem też pochopny eksperyment małżeński, dzięki któremu nie musiałem płacić alimentów. Świat wydawał się miejscem, gdzie wszystko było przytulne i harmonijne.

W 1919 roku twierdzono, że po wojnie, która miała zakończyć wojnę, nastąpił pokój, który miał zakończyć pokój, ale to była bardzo odległa chmura na horyzoncie. Mogło być bezrobocie i spory pracownicze, ale mogliśmy oczekiwać względnie spokojnych dziesięciu lat. Większość ludzi zarabiała wystarczająco dużo, żeby się dobrze bawić. Nikt nie brał niczego zbyt poważnie. Panowała ogólna atmosfera beztroskiego, wyrafinowanego rozczarowania. Tempo wyznaczały komedie Fredericka Lonsdale'a — On Approval, Aren't We All? , The Last of Mrs. Cheyney . W prasie ukazał się Zielony Kapelusz Michaela Adena. W małych klubach nocnych, ściśle splecione pary kołysały się do tanecznych melodii Noela Cowarda. Każdy poniżej czterdziestki i w niezłym zdrowiu miał wystarczający powód, by czuć wdzięczność, że przeżył wojnę.

Ja osobiście miałem tylko jedną, drobną skargę: dla mężczyzn, którzy nie chodzili do biur — a w tamtym czasie w Londynie było całkiem sporo młodych mężczyzn, którzy tego nie robili — nie było nic do roboty w zimowe wieczory między wpół do szóstej a siódmą. Niektóre hotele organizowały thés dansants , ale taniec nie jest zbyt satysfakcjonujący, gdy nie ma butelki chłodzącej się obok stołu w parującym wiadrze. Były formalne przyjęcia herbaciane, a herbata jest bardzo angielską rzeczą z dużą ilością specjalnego jedzenia — crumpets, gorące bułeczki, kanapki Patum Peperium, ciasta porzeczkowe. Mówi się, że dwa najlepsze posiłki w Anglii to herbata i śniadanie, ale uważałem, że przyjęcia herbaciane powinny być zarezerwowane jako niedzielny popołudniowy rozpusta. W dzień powszedni nie chce się mieć do czynienia z taką ilością jedzenia tak szybko po lunchu. W każdym razie przyjęcia herbaciane kończyły się o szóstej.

Pewnego wieczoru rozmawiałem na ten temat z malarzem CRW Nevinsonem i jego żoną Kathleen. „Potrzebna jest jakaś impreza” – powiedziałem – „która zaczyna się o wpół do szóstej i trwa dziewięćdziesiąt minut, na której podaje się alkohol, ale niewiele jedzenia”.

„Jaki alkohol?” zapytała Kathleen.

„Coś krótkiego, nie whisky z sodą. Sherry albo madera. Czemu nie koktajl?”

"Dlaczego nie?"

Pomysł spodobał się Nevinsonom. Byli świetnymi organizatorami i bywalcami przyjęć. Powiedzieli, że i tak planowali uczcić otwarcie sezonu pod koniec kwietnia. Czemu nie zorganizować takiej imprezy?

Tydzień później zaproszenia były już w drodze. Zapowiadały, że Nevinsonowie budzą się z hibernacji i będą w domu, w swojej pracowni, w ostatnią sobotę kwietnia, między wpół do szóstej a wpół do ósmej, a napoje alkoholowe będą zapewnione. Na mojej kartce widniał ołówkiem napis: „Proszę przyjść wcześniej”.

Dotarłem krótko przed wpół do szóstej. Był ciepły i słoneczny wieczór. Ich pracownia na Haverstock Hill rozświetlała się żonkilami. Około czterdziestu małych szklanek stało ustawionych wzdłuż stołu w refektarzu. „Zaprosiliśmy trzydzieści” – powiedziała Kathleen – „ale ludzie zazwyczaj przyprowadzają ze sobą innych”. Na każdym końcu stołu stał duży gliniany dzban. „Jeden z rumem. Drugi z ginem. Który pan zamawia?” – zapytali. Wybrałem rum. Jamajski rum został zmieszany z sokiem z limonki Rose i zaostrzony angosturą. Duże bryłki lodu utrzymywały miksturę w chłodzie. Był bardzo mocny. Pierwszy łyk przyprawił mnie o dreszcze, tak jak to bywa po wytrawnym martini. Wywołał też rumień w moich żyłach. „To” – powiedziałem – „zapowiada się niezła impreza”.

Przed szklankami stały dwa talerze z kremowymi krakersami i duży ser cheddar. Ukroiłam sobie kawałek. „Ta mikstura” – powiedziałam – „wymaga bibuły”. Wzięłam drugi łyk. Tym razem nie zadrżałam. Rozgrzewka się pogłębiła. Tak, zapowiadała się niezła impreza. „Ciekawe” – powiedziała Kathleen – „kto pierwszy dotrze na miejsce”.

„Wszyscy zawsze boją się być pierwsi” – powiedział Richard. „Nie rozumiem dlaczego”.

Minuty mijały. Mój kieliszek był pusty. Richard powiedział: „Dolej, zanim lód go osłabi”.

Wziąłem długi łyk. Zaczynałem czuć się trochę niezręcznie. Za dziesięć szósta. Miałem poczucie winy; w końcu to ja byłem za to odpowiedzialny. Rozmowa zaczęła słabnąć. O siedem po szóstej zadzwonił dzwonek do drzwi.

„Wreszcie” – powiedziała Kathleen.

„Przygotuj się do akcji” – powiedział Richard.

Ale w holu był tylko jeden głos. „Obawiam się, że jestem strasznie spóźniony” – powiedział. Właściciel głosu stał w drzwiach. Był to mało znany dziennikarz w średnim wieku, który prowadził londyńską rubrykę plotkarską dla prowincjonalnej gazety. Sprawdził. Wyglądał na zdziwionego. „Czy przyszedłem w złym dniu?” – zapytał.

Zapewniono go, że nie. „Ale wygląda na to”, powiedział Richard, „że będziesz miał do wypicia więcej niż wynosi twoja norma alkoholu”.

„Wiedziałem, że będę się dobrze bawił” – powiedziałem. „Ale nie spodziewałem się, że aż tak dobrze”.

W ciągu kwadransa stało się jasne, że nie będzie już gości. Pozostawało tylko wykorzystać sytuację jak najlepiej, a Nevinsonowie wiedzieli, jak pogodzić dobre z dobrym. Właściwie, całkiem nieźle nam szło. Cheddar uwydatnił smak rumu. Było po ósmej, zanim byłem gotowy wsiąść do metra z powrotem do Kensington. „Wiedziałem, że będę się dobrze bawił” – powiedziałem. „Ale nie spodziewałem się, że aż tak dobrze”.

„Cieszę się z tego” – powiedział Richard – „ale nie przekonałeś nas, że Londyn potrzebuje imprezy alkoholowej o szóstej trzydzieści”.

Stałem twardo przy swoim. „Londyn jeszcze nie jest na to gotowy” – powiedziałem.

Tej jesieni zacząłem pisać powieść zatytułowaną Kept , której podtytuł dałem „opowieść o powojennym Londynie”. Śledząc przygody moich bohaterów, często marzyłem o tym, by mogli spotkać się przy koktajlach wczesnym wieczorem. Zdawałem sobie sprawę, że istnienie przyjęć o tej porze rozwiązałoby niektóre z ich miłosnych problemów. Przyjęcia wieczorne zawsze zaczynały się o dziewiątej. Ponieważ goście jedli obiad pierwsi, ich gospodarze nie musieli od razu dostarczać dużo pożywienia, a ich goście nie byliby bardzo spragnieni. Dla gospodarza i gospodyni wszystko było uproszczone. Ale dla tych z miłosnymi intencjami wróżby nie były pomyślne. Zabierałeś damę na kolację. Zmiękczałeś ją jedzeniem i winem, jej nastrój wydawał się wrażliwy, ale w tej samej chwili przypominała sobie, że już miałeś być na tym przyjęciu Goldringów w Regent’s Park. Gdybyś tylko nie musiał iść; gdybyś tylko mógł wrócić do swojego mieszkania w Kensington, rozpalić w kominku, nalać kieliszek porto i włączyć leniwą płytę; jak łatwo byłoby przekonać ją dwie godziny później, że nie ma sensu wracać aż do Highgate.

„Wolałabym, żebyśmy nie musieli iść na tę imprezę”, możesz powiedzieć. „Jest tu tak przytulnie”.

„Wiem” – powie. „Ale skoro obiecaliśmy, a ty zawsze mi mówiłeś, jaka frajda z Goldringów, to jestem ciekawa, jak się z nimi utożsamić”. Nie pozostaje nic innego, jak tylko łaskawie ustąpić. I to, jeśli chodzi o ciebie i ją, oznacza koniec wieczoru. Spędzi tyle czasu na górze, „poprawiając sobie twarz”, że wiesz, że nie będzie chciała, żeby została potargana w taksówce.

Zarumieniona i rozgrzana dobrym jedzeniem i pochlebstwami, zrobi imponujące wejście u Goldringów. Jej gospodyni rzuci się na nią. „Cieszę się, że mogłeś przyjść. Tyle o tobie słyszałam. Jest tu młody aktor, który, jak wiem, cię zainteresuje”. Jest oczarowana i to ostatni raz, kiedy ją zobaczysz przez kilka godzin. Inni mężczyźni, którzy przyszli prosto ze swoich klubów, będą zbierać to, co ty zasiałeś. Skorzystają z promiennego nastroju, który stworzyłeś. Ona również będzie się świetnie bawić i chociaż na koniec, kiedy odwieziesz ją do domu, przytuli się sennie i czule do twojego ramienia i zapewni cię, że bawiła się bosko, jest już za późno, o wiele za późno, abyś proponował jej powrót do Kensington.

Jakże inaczej by to wyglądało, gdybyś zabrał ją na imprezę, która zaczynała się o wpół do szóstej lub szóstej. O wpół do ósmej cały wieczór stałby otworem przed twoim przedsięwzięciem.

Impreza, na której między wpół do szóstej a wpół do ósmej podawano alkohol, zajaśniała dla mnie w świeższym świetle. Z pewnością tak właśnie powinno się reorganizować życie towarzyskie w Londynie. Nie tylko kawalerowie zabierający swoje randki na imprezy mieliby szansę na osiągnięcie celu, dla którego je zaprosili, ale jakież to okazje dla nieznajomych na spotkanie „w zatłoczonym pokoju”. Jakież to nowe pole do popisu dla powieściopisarza. Maupassant powiedział, że kiedy we Francji zalegalizowano rozwody, otworzyły się przed nim w Kalifornii nowe możliwości i rzeczywiście bez nich nie mógłby napisać Bel-Ami . Jakże pragnąłem, aby w mojej obecnej powieści, „Kept” , para spotykała się na przyjęciu koktajlowym, a potem razem wyruszała do Soho, do „zacienionych świateł małych narożnych stolików”, na wieczór, który zrewolucjonizowałby ich życie. Trzydzieści pięć lat później rzeczywiście miałem zacząć powieść właśnie w ten sposób. Ale w 1924 roku nie miałem innego wyjścia, jak tylko spróbować szerzyć moją ewangelię przyjęć koktajlowych.

Wróciłem do ataku jesienią 1925 roku. Postanowiłem działać ostrożnie. Grupa Nevinsona była zbyt nachalna, stawiając londyńczyków w sytuacji, do której nie byli przyzwyczajeni; londyńczycy są zasadniczo konwencjonalni, a przynajmniej byli tacy pięćdziesiąt lat temu. Musiałem ich zaskoczyć. Nie ostrzegałem ich, że są wabieni na tego rodzaju imprezę. Zaprosiłem około trzydziestu osób na herbatę o piątej. To było późno jak na herbatę, ale londyńczycy są gotowi zaakceptować drobne dziwactwo. Spodziewałem się, że po otrzymaniu zaproszeń powiedzą: „Późno, ale on prawdopodobnie próbuje złapać ludzi, którzy muszą iść do biur, z których od czasu do czasu udaje im się wyrwać wcześniej. Tak czy inaczej, chodźmy”.

W każdym razie przyjechali. Przybyli i zastali typowe dodatki do herbaty: crumpety, ciastka, pikantne kanapki. Usiedli na krzesłach, na poduszkach. Większość z nich się znała. Znajdowali się w znajomym otoczeniu. Wyglądało na to, że dobrze się bawią. Aż nagle, za kwadrans szósta, wyciągnąłem swoją niespodziankę – kubek daiquiri.

Słyszałem sugestię, że koktajl party to amerykański wynalazek. Ale nie sądzę, żeby tak było.

Miałem dość rozsądku, żeby zwrócić się o pomoc do pracownika ambasady Stanów Zjednoczonych, który poślubił mojego dobrego przyjaciela. Sam miałem bardzo szczątkową wiedzę na temat tego koktajlu. Właściwie nie piłem go zbyt często.

Byłem miłośnikiem wina, porto i sherry. Kiedy zapytałem, co podać, bez wahania odpowiedział: „Daiquiri. Jest słodkie, jak deser i bardzo mocne. Da dokładnie taki efekt, jakiego potrzebujesz”.

„A ty to wymieszasz?”

„Wymieszam to.”

Przybył z dużym dzbankiem i mieszadełkiem. Zgodnie z jego instrukcją, przygotowałem kilka butelek rumu Bacardi, lodu, cukru, soku z cytryny i Cointreau. Wlał składniki do dzbanka w starannie dobranych proporcjach; spienił miksturę mieszadełkiem i rozlał ją do szeregu małych kieliszków na tacy. Nie wyjaśnił pozostałym gościom, co im podano. „Spécialité de la maison” – oznajmił. Wydaje mi się, że większość z nich po raz pierwszy w życiu piła Daiquiri. Ja z pewnością piłem je po raz pierwszy. Było bardzo dobre. Nie wydawało się szczególnie alkoholowe. Przypominało sorbet; większość moich gości szybko wypiła pierwszą próbkę i wyciągnęła kieliszki, żeby je dolać. Wkrótce stało się jasne, że mikstura jest wyjątkowo mocna. Rozmowy przybrały na sile. Rozległ się gromki śmiech. Było jasne, że towarzystwo nie zakończy się o wpół do siódmej. Sheila Kaye-Smith nie czuła się na tyle dobrze, aby dotrzeć na randkę przy kolacji.

Myślę, że to właśnie ten fakt nadał przyjęciu szczególny prestiż, sprawił, że o nim mówiono. Sheila Kaye-Smith była kobietą, którą wielu ludzi z ciekawością obserwowało. Była nie tylko bardzo dobrą, ale i bestsellerową powieściopisarką. Jej powieści były rustykalne i mocne, przyziemne. Zastanawiano się, jak mogła je napisać. Była drobna i ładna. Wiodła spokojne życie w Hastings z rodzicami i była pobożną anglokatoliczką. Rok wcześniej wyszła za mąż za duchownego. Później zostali katolikami. Nigdy nie była obiektem żadnego skandalu. Wiadomo było, że Sheila Kaye-Smith poszła na herbatkę, podano jej mocny alkohol i nie pojawiła się na kolacji.

W ciągu następnych dziesięciu dni zadawano mi mnóstwo pytań na temat przyjęcia. „Czy to prawda o Sheili Kaye-Smith i waszym przyjęciu herbacianym?”

„Tak mi powiedziano” – powiedziałem.

„A po herbacie podawałeś koktajle?”

"Tak."

„Jaki był tego sens?”

Wyjaśniłem, o co w tym wszystkim chodzi. Ludzie słuchali w zamyśleniu. „To nie brzmi źle” – mówili. Zapytałem, dlaczego sami nie spróbują zrobić tego samego.

„Dlaczego nie?” Jeden czy dwóch z nich tak zrobiło. Inni poszli za ich przykładem. Pomysł się przyjął. W czerwcu wyruszyłem w światową trasę koncertową. Kiedy wróciłem dziesięć miesięcy później, zapraszano mnie częściej na koktajle niż na wieczorne przyjęcia.

otto soglow mieszający napoje
Bettmann // Getty Images

Scena z przyjęcia koktajlowego w Nowym Jorku w latach 30. XX wieku. Według autora, pierwsze w historii przyjęcie koktajlowe odbyło się w Londynie w ostatnią sobotę kwietnia 1924 roku.

Słyszałem sugestie, że koktajle to amerykański wynalazek. Ale nie sądzę, żeby tak było. Amerykanie z pewnością wynaleźli koktajl; pochodzi on z Indii Zachodnich, gdzie w XIX wieku mikstura rumowa była znana jako „cocktail”. Martin Chuzzlewit spróbował go w Nowym Jorku. Ale w latach dwudziestych XX wieku nominalnie obowiązywała prohibicja. Zapraszano na herbatki, na których na jednym końcu długiego stołu, nad dzbankiem i czajnikiem, siedziała dostojna wdowa. Nie była zbyt zajęta. Większość gości siedziała na drugim końcu stołu, serwując drinki z kieliszkami. Jeden z nich pod koniec lat dwudziestych opowiadał o herbatkach wydawców.

Kilka lat temu powiedziałem mojemu bratu Evelynowi, że chyba wynalazłem przyjęcie koktajlowe. Jego oczy rozszerzyły się i zbielały, tak jak to się stało. „Powinienem uważać z tym przechwalaniem się w prasie” – powiedział. „W kręgach, w których nie byłeś, gospodynie takie jak Lady Londonderry najprawdopodobniej zabawiały znajomych alkoholem między szóstą a ósmą. Chociaż prawdopodobnie” – dodał – „podawały szampana”.

Być może ma rację, ale mam, jak sądzę, powody, by twierdzić, że w kręgu literackiej bohemy, w którym bywałem w Londynie, to ja wydałem pierwsze przyjęcie koktajlowe.

Uwaga redaktora: Zdjęcie na górze artykułu pochodzi z przyjęcia koktajlowego w Playboy Club w Chicago w 1961 roku. Nie zachowały się żadne zdjęcia z tego pierwszego przyjęcia koktajlowego.

esquire

esquire

Podobne wiadomości

Wszystkie wiadomości
Animated ArrowAnimated ArrowAnimated Arrow